Jan Jaworski: Tło historyczne

Ks_JJ

Udział lotników południowoafrykańskich w Powstaniu Warszawskim

1 sierpnia 1944 roku w godzinach popołudniowych wybuchło powstanie w różnych częściach miasta Warszawy. Było w tym tyle spontaniczności i tyle zapału, że prawie każdy, który był w tym czasie w Warszawie i okolicy był żołnierzem AK (Armii Krajowej), albo w jakiś sposób był z tym związany. Pamiętam, że my jako klerycy braliśmy również udział w działalności AK.

Mieszkałem przed powstaniem w seminarium prowadzonym przez Księży Marianów na Wileńskiej 69. I każdego dnia z Wileńskiej przewoziliśmy dwukołowym wózkiem “drzewo” pod różne adresy w Warszawie. Jednego dnia wypadła kolej na transport: Jasiński i Jaworski. Jasiński był przy dyszlu, a ja z tyłu wóz ten pchałem. Pod górę było bardzo ciężko. Pomagali nam różni przypadkowiprzechodnie. Pomagali nam nawet żołnierze niemieccy patrolujący Warszawę. Okazało się, że wózek był dlatego tak ciężki, bo załadowany był branią na spodzie, a na górze — drewnem. Myśmy o tym nie wiedzieli. I ci, którzy nam pomagali również o tym nie wiedzieli.

Ksiądz Władysław Łysik MIC, który zmarł 24 lipca 1964 roku w szpitalu Lindley’a w Warszawie, powiedział o tym przed śmiercią swoją ks. Pawłowi Jasińskiemu — obecnemu prowincjałowi Księży Marianów w Londynie, a ja dowiedziałem się o tym od niego. W tym momencie pragnę oddać hołd pośmiertny ks. Łysikowi, który w tragicznych czasach wojny zorganizował kuchnie dla biednych w różnych miejscach Warszawy, dożywiał biedne dzieci, gazeciarzy, opiekował się rannymi żołnierzami AK, dostarczał mleko dla niemowląt, przechowywał dzieci żydowskie, przekazywał broń dla AK, ukrywał rannych żołnierzy.

Gdy patrzę na jego działalność z perspektywy 50 lat, to jest mi trudno uwierzyć, że Polacy mogli się tak poświęcać dla dobra swej umiłowanej Ojczyzny. Sądzę, że jakieś pośmiertne odznaczenie dla ks. Łysika byłoby uznaniem jego patriotycznej działalności. Pomagali mu w tym księża: Popławski, Kania, Sulej, Wencjus, Żurnia i wielu innych.

Naszym dziekanem wśród studentów był lubiany przez wszystkich Władzio Zasłona; on to wyznaczał kto i z kim i pod jaki adres ma dostarczyć ładunek, który znajdował się na wózku. On sam też z drugim kolegą jeździł po Warszawie tym wózkiem. Na pewno nie wiedział, co on i wyznaczeni koledzy wiozą i jaką mają misję do spełnienia. Wiem, że żyje i przebywa w diecezji wiedeńskiej w Austrii. Jest kanonikiem i proboszczem w jednej z parafii. Widziałbym z wielką radością na jego piersi medal AK — budowniczego Polski — w 50-lecie tej walki Narodu Polskiego o swe istnienie.

To była walka z okupantem. Jakże nierówna i niebezpieczna. Ale Polacy w obliczu niebezpieczeństwa zdolni są do bohaterstwa. Mimo tego zapału i zrywu patritycznego, powstaniu groziła klęska niepowodzenia. Dlatego walczący tam Polacy zwrócili się po pomoc do Stalina, ale prośba ich nie spotkała się z życzliwością Generalissimusa (jak siebie kazał nazywać Stalin) i była bez żadnej odpowiedzi. Rosyjskie oddziały bowiem znalazły się po przeciwnej stronie Wisły, czyli w odległości kilku kilometrów od walczącej Warszawy.
W tej sytuacji Polacy zwrócili się do Winstona Churchilla, ówczesnego premiera Angli, z prośbą o pomoc. Z powodu najazdu Niemiec na Polskę, jak już wspomniałem, rozpoczęła się II wojnaświatowa, w którą włączonych było wiele narodów, między innymi i Anglia. Churchill, jakkolwiek bardzo serdecznie odniósł się do tej polskiej prośby, zważywszy jednak okoliczności, nie widział realnych możliwości i szans, żeby Royal Air Rorce (RAF) mógł dać wystarczającą pomoc walczącej Warszawie, z uwagi na wielką odległość Polski od Anglii. Churchill jednak misję tę zlecił SA Air Force, polskim dywizjonom i jednemu dywizjonowi angielskiemu (RAF), które stacjonowały podówczas w Brindisi i w Foggi we Włoszech.

Celem tej misji było zrzucanie walczącej Warszawie: broni, lekarstw, amunicji, a nawet żywności. Dystans z Foggi do Warszawy i z powrotem wynosił 2815 km. Aby ten dystans przelecieć potrzeba było 10 do 11 godzin lotu bez lądowania. Nadawały się do tego bojowego zadania ciężkie 4-motorowe samoloty Liberator i Halifax. Na tych samolotach latały załogi południowoafrykańskie z 31. i 34. dywizjonu lotniczego, polskie oddziały lotnicze (1586) i angielski dywizjon 178 RAF. 10 Liberatorów z tego oddziału lotniczego brało udział w lotach nad Warszawę. Załogi były przeważnie południowoafrykańskie, wspomagane przez polskie i angielskie załogi. 92 samoloty brały udział w tych lotach, z tego 41 południowoafrykańskich. 1400 osób było zaangażowanych jako obsługa latająca, 3000 — jako obsługa ziemna. Przy obsłudze tych lotów byli południowoafrykańczycy różnych kolorów skóry, ras i poziomu intelektualnego. Doprawdy była tam cała tęcza ludzka (rainbow people).
Każdy samolot udający się nad Warszawę zabierał 12 metalowych skrzyń o wadze 150 kg każda, w których była broń, żywność, amunicja czy lekarstwa. Samoloty lecące do celu musiały zniżyć się do 170 metrów przy szybkości minimalnej 125 węzłów, aby celnie zrzucić zawartość skrzyni na specjanych spadochronach. To oczywiście napotykało na niemiecki flag (obroną przeciwlotniczą). W sumie przeprowadzono 196 lotów nad Warszawę (w czasie od 4 sierpnia do 22 września 1944). Z 92 samolotów, 39 nie wróciło do bazy. Południowoafrykańskich samolotów zginęło 11 (57 osób załóg).

Czekaliśmy z biciem serc na pojawienie się południowoafrykańskich Liberatorów, które — nawet jeśli zrzuty nie były w pełni efektywne — dawały nam iskrę nadziei w tych ciężkich dniach zbliżającej się wolności. Aby poprawić efektywność zrzutów, lotnicy południowoafrykańscy latali nad Warszawą prawie na wysokości dachów, i tu najbardziej byli narażeni na niemieckie ostrzeliwanie. Stale jeszcze w 1944 roku, na terenach kontrolowanych przez cofające się oddziały armii hitlerowskich, obrona przeciwlotnicza była bardzo mocna i doskonale zorganizowana, baterie dział przeciwlotniczych i nocne myśliwce dziesiątkowały ten most powietrzny. Straty dwóch południowoafrykańskich dywizjonówlatających z Foggi i Brindisi we Włoszech były olbrzymie (ponad 40%).
Byłem kilka lat temu w Brindisi, aby zobaczyć lotniska alianckie, z których południowoafrykańczycy startowali do lotów nad Warszawę. W czasie drugiej wojny światowej żadna inna operacja mostu lotniczego nie poniosła tak wielkich strat; w okolicach Krakowa i Południowej Polski zginęło najwięcej załóg południowoafrykańskich.
W tym czasie byłem studentem Seminarium Duchownego w Warszawie i każdej nocy, począwszy od 3 sierpnia czekaliśmy w gorączce ne te olbrzymie 4-motorowe maszyny z odległej Południowej Afryki, które nazywaliśmy “Wyzwolicielami”. Liberator po angielsku, to właśnie wyzwoliciel. One w jakimś sensie były symbolem wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej i upragnionej wolności. Naszym więc obowiązkiem jest głosić to i przypominać światu w Warszawie, Londynie, Johannesburgu i iść do wszystkich z tą misją.

Tylko 4 samoloty zostały zestrzelone nad Warszawą, w tym Liberator żyjącego jeszcze w Johannesburgu kapitana, a obecnie emerytowanego pułkownika pilota Jack Van Eyssena, który po dokonaniu zrzutów na niskiej wysokości został trafiony pociskami artylerii przeciwlotniczej i samolot jego rozbił się w Michalinie, 30 kilometrów od Starego Miasta. Trzech członków z jego załogi zginęło i tam właśnie w lasku koło Michalina, kapitan Bronisław Kowalski, żyjący jeszcze do dziś, własnymi rękami wzniósł pomnik ku czci poległych w polskiej sprawie lotników południowoafrykańskich. Ziemia polska jest więc zroszona krwią męczenników południowoafrykańskich. Warto także przypomnieć, że w Krakowie na cmentarzu Rakowickim jest 57 grobów pilotów w alianckiej sekcji wojskowego cmentarza. Bowiem nad Krakowem, którędy przebiegały linie lotu powrotnego do Włoch, niemiecka obrona przeciwlotnicza była najsilniejsza. Piszę dlatego tak żywo o tych lotach, ponieważ przeżyłem osobiście każde pojawienie się samolotu alianckiego.
JanBronek
W Południowej Afryce nawiązałem żywy kontakt z wielu pilotami, którzy brali udział w tych lotach, aby do mojego obrazu dodali swoje osobiste uwagi czy przeżycia. Chętnie rejestrowałem je do mojego pełnego obrazu tej cząstki polskiej historii. Por. B.H. Austin z 31. dywizjonu SAAF (latał nad Warszawę jako radiooperator) taki mi zostawił opis jednego swojego lotu.

“14 sierpnia 1994, po odprawie, o godzinie 16 ciężki Liberator opuszcza Foggię we Włoszech z 8-osobową załogą, obciążony 1200 funtami zaopatrzenia i 2000 galonów benzyny. Dowódcą jest kpt. Van Eyssen, ja pełnię funkcję radiooperatora i strzelca pokładowego. Jesteśmy 60 mil od Warszawy. Nawigator: “Jaka jest szybkość, panie kapitanie? Widoczność słabnie. Wiatr niesie od czoła kłęby dymu wprost na nas. Mamy trochę szczęścia”. Kapitan: “Tracimy wysokośćdość szybko. Teraz jest 210 mil/godz. Dym będzie nam pomocny, ale niech pan ma otwarte oczy. To światło z prawej rozpala się. Niech pan na nie uważa”. Nawigator: “Widzimy je, panie kapitanie”.

Wkrótce po tej krótkiej wymianie zdań wlecieliśmy w płonącą Warszawę. Spiekota i żar są wprost przerażające. Dokoła wybuchy, ogniste kratery. Straszliwa zagłada i odór płonącego miasta. Jeszcze 10 minut. Tracimy szybkość… Wisła ukazuje się to z lewej, to znów z prawej strony. Wydaje się krwawa i nieruchoma. Otwarte wyrzutnie dają znać o sobie ziejącym gorącem i zapachem spalenizny. Widoczność została ograniczona; czuliśmy się jak zesłańcy… Ogarnęło nas stęchłe powietrze i odrażające uczucie śmierci. Żar w połączeniu z ulewą i konwulsjami ginącego życia… Zetknęliśmy się oto z doprowadzoną do doskonałości przewrotnością całego planu rosyjskiego: zniszczenia Warszawy niemieckimi rękami.

Hayes, strzelec ogonowy, bardziej od innych narażony na strzały, pierwszy zauważył skurczenie się żebrowania: “Zostaliśmy trafieni!” — to było wszystko, co zdołał jeszcze krzyknąć. Po chwili już nie żył. “Radiooperatorze, zobaczyć ci się stało”. “Słucham, panie kapitanie”. Było to prawdziwe “kocie przejście”. Dostałem się w bezpośredni ogień, ale udało mi się dotrzeć do głównej luki. Zobaczyłem, że Hudson został również zabity. Po powrocie zauważyłem, że dach mojej kabiny już płonie. Resztki oszalowania leżały na ekwipunku radiowym. Jeszcze jedno trafienie — i wszystko dokoła zaczęło się palić. Krzyknąłem: “Ogon i prawe silniki w ogniu! Potężna dziura w prawej ścianie! To ci swołocze, Rosjanie nas dosięgli!”
Byliśmy na wysokości 450 stóp, a nasza szybkość wynosiła 135 mil/godz. Opuszczamy klapy do lądowania. Wciąż jesteśmy intensywnie ostrzeliwani celnym 44-milimetrowym ogniem. Na dole — oślepiające piekło: miasto spowite dymami i płomieniami. Rzeka nie może powstrzymać pożarów. Nie mogą tego również ani ulewny deszcz, ani silny wiatr, który jedynie podnieca gniew ognia i przeobraża miasto w płonące piekło z pasmami granatowo-czarnego żaru…

Czy Chrystus widzi to wszystko? — pytam siebie.
Ruiny
I wciąż owe pchnięcia, jedno po drugim, oślepiające światła reflektorów. Byliśmy otoczeni płomieniami z dołu. Każdy nerw dygotał z bólu… Lecieliśmy już na trzech zaledwie silnikach. Samolot był bezradnym wrakiem. Kapitan miał wątpliwości, czy w ogóle załoga zdoła się uratować. Rury z paliwem dudniły ogniem. Dym płonącej Warszawy łączył się z dymem naszego samolotu i czynił pobyt w nim niemożliwym.
Mój ostatni sygnał brzmiał: “AAA-A-Abel w płomieniach. Opuszczamy samolot”. W kabinie narzędzia już nie działały i pozostawały bez odpowiedzi. Ktoś gwizdnął… Nowe trafienie… A potem ostatni rzut oka do przedziałów bombowych.

Oślepiające piekło ognia i paraliżujący ból, i tkliwość, i strach…”
W kilka lat później (1958 rok) Austin przyjechał do Polski i wziął udział w nabożeństwie za poległych swoich kolegów w katedrze św. Jana. Przez niezliczone lata kościół ten stał w całej swej okazałości wraz ze starożytną nawą i ołtarzem, będąc miejscem modłów dla tysięcy. A potem, ze stoickim spokojem znosił bluźniercze i zbrodnicze kule, rabunek i widok tragedii ludzkich. Teraz znów powstał z popiołów, cud uczyniony ręką Boga. I znów, jak dawniej, jest świętym powiernikiem promiennych oczu i jedwabistych włosów i płonących wiarą dusz.
“Opowiadano mi”, mówił Austin, “o naturalnej wielkości figurze ukrzyżowanego Chrystusa, wydobytej spod min i gruzów. Włosy na Jego głowie znów zaczęły rosnąć. Tak twierdzono z całą pewnością, a ja pochylam czoło przed wiarą, płonącą nadal w ludziach, którzy żyli w stałej trwodze. Jest coś bliskiego pomiędzy tragedią, którą przeżywali, a znakiem krzyża świętego, kreślonym przez nich drżącymi rękami z błogim uśmiechem adoracji na twarzy. Zaprawdę, to uniesienie religijne było i pozostaje nadal nizwyciężoną siłą tego narodu. Skierowano nas do ławy, położonej zaledwie o kilka kroków od ołtarza, przy którym kapłan miał odprawiać nabożeństwo za lotników poległych przy niesieniu pomocy zrozpaczonej Polsce. W czasie długiego nabożeństwa Janek, żołnierz AK, opowiadał mi szeptem o działalności tej podziemnej komórki, która zajmowała się odbieraniem zrzutów. I nagle wydało mi się, że świat zroszony jest szczęśliwością. I pochyliliśmy nasze głowy z myślą o tych, co ofiarowali swoje życie za tę wielką sprawę, modląc się, by i oni doznali wiecznego szczęścia.”
Austin zmarł kilka lat temu w Durbanie.

Kilka razy zostało tutaj wspomniane nazwisko kapitana Jack Van Eyssena. Miło mi jest podać, że kpt. Van Eyssen bardzo dzielnie przeżył wszystkie swoje doświadczenia życia od momentu wylądowania na spadochronie, więzienia rosyjskie i ostateczny powrót do Południowej Afryki. Znam go osobiście. Wiem o tym, że w 50. rocznicę lotów nad Warszawę otrzymał oficjalne zaproszenie od Rządu RP do wzięcia udziału w tej rocznicy. Wiem, że wybiera się na to spotkanie do Polski.

Nawiązując do tego, co przedstawił nam Austin, niniejszym daję opis tego szczególnego lotu opisanego przez Van Eyssena. Oto jego słowa:
“Z odległości 50 mil widzieliśmy dymy nad Warszawą. Niemcy zdobywali ulicę po ulicy i palili wszystko, co się dało. Zniżyliśmy lot nad Wisłą, która dzieli miasto na dwie części. Polacy po stronie wschodniej Wisły “cieszyli się wolnością”, a druga część miasta — to walcząca Warszawa. Lecieliśmy nad dachami domów i zniecierpliwością wypatrywaliśmy znaków, które wskazywały, gdzie mamy zrzucić nasze skrzynie. Jak podchodziliśmy do celu, broń przeciwlotnicza (flag) dosięgła nas. Rozkazałem, aby wszyscy z mojej załogi skakali na spadochronach na wschodnią część Warszawy, gdzie już były oddziały rosyjskie. Zorientowałem się, jak nisko lecimy, że spadochrony mogą się nie rozwinąć. Kiedy sam podszedłem do wyjścia, ku mojemu przerażeniu zobaczyłem, że drugi pilot, por. Hamilton czekał na mnie. Kazałem mu natychmiast wyskoczyć z palącego się już samolotu; ja również wyskoczyłem za nim. Spalone zwłoki Hamiltona znaleziono w niedużej odległości od wraku samolotu. Dwaj strzelcy pokładowi, sier. sier. Mayers i Hudson zostali zabici również”.
Jakkolwiek było to beznadziejne, zakończyło się fiaskiem, niemniej jednak te przeżycia południowoafrykańczyków zcementowały w nich sympatię i przyjaźń do naszej umęczonej Ojczyzny. Zawiązały się więzy przyjaźni i zrozumienia, które do dziś trwają.

Podałem szczegóły przeżyć dwu lotników, z którymi zżyłem się osobiście i od których z pierwszej ręki otrzymałem informacje i szczegóły odnośnie omawianego tematu. Niezapominajmy, że były dziesiątki pilotów, którzy odbywali te loty pomyślnie i szczęśliwie. W tym miejscu muszę podać nazwisko do dziś żyjącego w Cape Town kpt. J.R. Colmana, który trzykrotnie brał udział w lotach nad Warszawę i szczęśliwie wszystkie je przetrwał.
Wymienię jeszcze kilka nazwisk, takich jak: por. R.R. Klette, por. B.D. Jones (obecnie emerytowany duchowny kościoła protestanckiego), por. L. Norval, R.C.W. Burgers, por. Lional Gordon, por. Jackson, kpt. S.D. Marsh, kpt. David Goldshmidt, mjr R.P. Crampton, mjr S.S. Urry, kpt. L.C. Allen, por. Litchfield, por. Peaston, mjr Bill Senn (przyprowadził znad Warszawy bardzo uszkodzony samolot, sam będąc ciężko ranny).
Zdaję sobie sprawę z tego, że należało by podać więcej tych nazwisk, ale rozmiary tego artykułu na to mi nie pozwalają. Dlatego, jeśli kogoś pominąłem, nie uczyniłem tego celowo, żeby pomniejszyć jego znaczenie, ale tylko z braku miejsca. W monografii poświęconej temu wydarzeniu — lotów nad Warszawę — nazwiska te na pewno zostaną uwzględnione. Ja tego nie mogłem zrobić w tym artykule; proszę o wyrozuminie.
Dnia 8 maja 1945 roku alianci świętowali zwycięskie zakończenie wojny — swój Victoria Day. Polacy nie uczestniczyli w tym święcie. Żołnierze Armii Krajowej zapełniali kazamaty UB. Ci na zachodzie, pozbawieni możliwości powrotu, połączenia się z bliskimi, przeżywali gorycz zawodu. Podobnie jak po powstaniu listopadowym, życie narodu zostało rozdarte: na Kraj i na Emigrację. Polska z jednej skrajności popadła w drugą. Przez wiele lat PRL-u Polacybyli nękani różnymi prawami i obowiązkami, które były przeciwne ich naturze. Stąd więc czekano, aby ta danina krwi aliantów — w tym południowoafrykańczyków — nie poszła na marne. Nadeszły chwile euforii dla Polaków, kiedy załamały się podstawy PRL-u. I pod wpływem solidarnościowych ruchów, zaczęły Polsce świtać nowe perspektywy wolności w Trzeciej Rzeczypospolitej. 22 grudnia 1990 roku odbył się pamiętny akt zjednoczenia Emigracji z Narodem. Na Zamku Królewskim w Warszawie Prezydent legalnych władz na wygnaniu przekazał insygnia władzy państwowej pierwszemu Prezydentowi wybranemu w demokratycznych wyborach. Po pięciu latach i ośmiu miesiącach najokropniejszej z wojen, po czterdziestu jeden latach walki o jedną Polskę w Kraju i na Emigracji, wspomniane przeżycie na Zamku Królewskim zamyka ten trudny i pełen goryczy okres w życiu narodu i państwa polskiego.

Wspominamy o tym, gdyż w roku 1994, w sierpniu pragniemy obchodzić półwiecze tego wielkiego wydarzenia, jakim było powstanie warszawskie, a jednym ze szczegółów tego dramatu były loty nad Warszawę.
Bezimienna ofiara lotników południowoafrykańskich w lotach nad Warszawę była dla dobra mojego i waszego. W tym celu, abyśmy mogli żyć w pokoju, jako bracia jednej wielkiej Ojczyzny, której na imię jest Świat. I wszystko, co się robi przeciwko temu jest przeciw mnie i przeciw wam. Polacy w Południowej Afryce wspominają ciągle tę ofiarę i bohaterstwo lotników, aby nie zatarło się to, lecz było natchnieniem dla ludzkości, lekcją pokazową bezinteresownej miłości dla młodszych. Nie wszystkie dzieła giną, umierają czy przemijają. Są dzieła czy uczynki, które zawsze żyją to w pamięci ludzkiej czy w ludzkim życiu. Do takich należą dzieła bezinteresownej miłości lotników południowoafrykańskich.

Z odległej Afryki zanieśli braciom Polakom pomoc, zaszczepiając przez to w nich otuchę i nadzieję. W Warszawie z radością i grozą przeżywałem te loty. Towarzyszyło im zawsze złowrogie wycie syren. Dla mnie jednak były one zawsze zapowiedzią wyzwolenia i upragnionej wolności. Zanieśli Polakom swoją miłość, radość i ducha sprawiedliwości. Takie bowiem było ich zadanie. Dawali co mieli najlepszego w ofierze miłości, nie licząc się nawet z własnym życiem.

Jan Jaworski
Notatnik Technika, nr 16, 1994

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s